O tym, jak dziewczyna z korporacji wraca na wieś
To był ciężki rok. A może dwa. Brak urlopów, dziesiątki zrealizowanych projektów, dziesiątki klientów. Dead’liny, fuck’upy, asap’y, jak to w pracy w korporacji. Coraz więcej obowiązków, coraz mniej czasu na życie.
Którejś soboty pojechałam na wieś. Do domu. Siadłam z ojcem przy ognisku i łzy ciekły mi po plecach z rozgoryczenia. Wściekła byłam, bo wyjeżdżając na studia 15 lat wcześniej wracałam w każdy weekend, a czasem nawet z zaskoczki w ciągu tygodnia. Potem, raz na dwa tygodnie, następnie co trzy… A teraz siedziałam na ogrodzie i telefon służbowy skakał mi dosłownie co minutę. Ja wdzięczna jestem, że ojce posłały mnie do Warszawy. Wykształcenia nabyłam, miłość i przyjaciół znalazłam, o dobrej pracy już nie wspominając. Bo ja wiem, że gorzej to pracy jest nie mieć.
Tegoż wieczora rozprawiałam z ojcem o kobietach w naszej rodzinie, jak pracowały, z czym walczyły. Prababcia Mania prowadziła szynkwas, taki z prawdziwego zdarzenia. Świat jej nie rozpieszczał, kilkoro dzieci przy boku miała, mąż na wojnie utracon, życie wzięła niczym byka za rogi i wódkę po wojnie pod ladą sprzedawała. Myślę sobie, cóż za świetny pomysł! A co, ja wódki nie sprzedam? Znam się troszkę na temacie, degustuję czasem – dam radę. Ojciec wybił mi z głowy tę wyśmienitą ideę w 15 sekund. O ile z każdym człowiekiem się dogadam, bo wdałam się charakterem w niezwykle towarzyską babcię Domicelę, to z racji niedużych gabarytów, mogę mieć problem z usuwaniem upojonych klientów z rzeczonego przybytku radości.
Ach Babcia Domicela! Pierwsza Dama naszej wsi. Kobieta, która stawiła czoła wszelakim przeciwnościom losu i już w latach 70 – tych miała własną hodowlę drobiu. Babcia, która swoją energią zarażała wszystkich i popychała do działania. Babcia, z którą sprzedawałam jaja na bazarze w wieku 8 lat. Babcia, do której byłam podobna charakterem, bo „Gdzie diabeł nie może, tam Domicelę pośle”.
No to tak siedzimy z ojcem przy wspomnianym już ognisku i uprzejmie go informuję, że kupię 50 kur. Lekko powiększę domek dla gęsi, sprowadzę im towarzystwo, na bank się nie obrażą. Jak pojawią się jajka to rozprowadzę je po znajomych w pracy. Ojciec kiwnął głową, mruknął i zasugerował 100 kur. Jeżdżę samochodem, więc mam jak jaja do stolicy wozić. Tej niedzieli wracałam z lżejszym sercem do Warszawy. Będę robiła coś swojego. Małego, ale wysokiej jakości, bo to ona w spożywce liczy się najbardziej. Od dawna ja i wielu moich znajomych polujemy na zdrowe jedzenie, idealną wręcz sytuacją będzie dostarczanie sobie i innym sprawdzonych jaj. Po dwóch dniach i ku całej swej ekscytacji poinformowałam telefonicznie tatę, że wezmę jednak 200 kur. Jak już coś robić, to na poważnie. Po drugiej stronie słuchawki przez minutę rozbrzmiewała cisza. Jak nic brak zgody, a to ojciec ma pełnić stanowisko Dyrektora Do Spraw Żywienia Zespołu Produkcyjnego. Ja mam być Dyrektorem Handlowym, w końcu doświadczenie niebagatelne z babcią na bazarze nabywałam 🙂
Weź 300.
Trzysta! Zwariował Chłop! Jak ja to ogarnę! Jak sprzedam! Gdzie?
Wzięłam 300.
Zamiast przebudować domek gęsi, przebudowałam kurnik po babci.
Tak właśnie powstała Szczęśliwa Kurka.
Piszę tę historię już ponad 2 lata. Piszę, nie tylko podejmując decyzje, ale również przelewając ją na papier.
Mam na imię Ania. Jestem Szpilką w gnoju, stworzyłam Szczęśliwą Kurkę.
Zamów jajka od szczęśliwych kur
Trzymam kciuki aby hodowla się rozrasta bo takich ludzi z sercem i wartościami potrzeba nam więcej. Wtedy i jedzenie lepiej smakuje:)